A potem Piróg powiedział:
— Gratulacje! Dostałeś się do You
Can’t dance! Zapraszam do programu! Oto bilet na warsztaty z… Michałem
Wiśniewskim!
Kurtis zastanawiał się i zastanawiał.
Popatrzył na Larę, po której widział, że była smutna. Oznajmił poważnie:
— Nie mogę, Lara jest smutna. — Tym samym
spojrzał na nią, a ona od razu uśmiechnęła się delikatnie.
— Ale przed tobą wielka sława! — zaczął krzyczeć
Michał. Piróg, nie Wiśniewski.
— Nie, Piróg. Rób se pierogi — odpowiedział
mu Trent.
Lara zaczęła skakać z radości. Piróg machnął
ręką; mógł, bo wcześniej jej nie kleił; i zamknął za sobą drzwi. Wtedy Lara
pocałowała Kurta w policzek.
— A to za co? — spytał się Trent.
— Za to, że zrezygnowałeś ze sławy i bogactwa
dla mnie.
— Wystarczy, że ty jesteś bogata. Ale liczę
na jakiś prezent za to… — zaczął, robiąc przy tym ten swój sławny uśmiech. Lara
pojęła o co chodzi i pocałowała Kurta jeszcze raz. Dodał wtedy: — Nie no,
liczyłem, że dasz mi te warcaby które się nazywały LOL, ale to też może
być.
— TO BYŁY STATKI! — sprostował Karel, wciąż
będąc w drodze do Croft Manoru.
— Liczyłem, że dasz mi te statki, które
się nazywały LOL, ale to też może być — poprawił Trent swoje własne
słowa. I wtedy na korytarz wyszedł Eckhardt.
Eckhardt zaczął beztrosko podskakiwać. Kurtis
i Lara patrzyli na niego zdziwieni. Mężczyzna nie miał przy sobie żadnej broni,
chociaż byli pewni, że alchemik od zawsze chciał zabić Larę. I Kurta w sumie
też chciał. Zabić oczywiście. Nie można go jednak posądzać o żadną nekrofilię,
chociaż Eckhardt właściwie nie miał prawa wiedzieć, że Kurtis przeżył starcie z
Boaz. Co najwyżej był nekromantą, ale na to prócz Śniącego też właściwie nie
było żadnych dowodów... W każdym razie Eckhardt podskakiwał i śmiał się cynicznie.
Nucił pod nosem Pokaż, na co cię stać. Lara
nie mogła odwrócić od niego wzroku. Szybko złapała za rękę Kurtisa. Eckhardt
zmierzał w podskokach w ich stronę.
— Kurtis, co się dzieje?
— Słuchaj, słuchaj aj, aj.
— Nie wiem. Odbiło mu chyba.
— Dobra, ludzie. Zaraz to się skończy. —
Eckhardt skończył śpiewać.
— Co się skończy? — zapytał Kurt. Eckhardt
przystanął.
— No… wy się skończycie.
— My? — zdziwiła się Lara. — No ale jak to?
— Całkiem normalnie — odpowiedział właściciel
włosów o kolorze mopa. Bo o kształcie mopa to miał Sparrow. Jedną, swoją
niepowtarzalną, miedzianą dłonią wyciągnął z kieszeni detonator. — Ta sala jest
obładowana materiałem wybuchowym. Nacisnę guzik i wszyscy wylecimy w powietrze!
Prawda, że proste? — Czternastowieczny naukowiec już miał naciskać guzik, kiedy
nagle zakołysał się dziwnie i upadł na podłogę. Za nim stanął Jack z potłuczoną
butelką rumu.
— Ten dzień zapamiętasz jako dzień, w którym
o mały włos nie wysadziłeś w powietrze bohaterów tego niezbyt inteligentnego
opowiadania — powiedział, po czym podbiegł do nowych przyjaciół. — Teraz
wisicie mi drobne na rum.
— Jack, co tu robisz! — zapytał Kurtis,
przytulając do siebie dziewczynę obok. Stojącą obok. Mogła też siedzieć, ale
wtedy Kurt miałby problem z jej przytuleniem, bo sam stał. On stał. Mu zapewne
też stał, ale to już inna historia.
— No jak to co. Ratuję was, gołąbeczko.
— Jack, nie mów do mnie gołąbeczko —
natychmiast odpowiedział Kurt.
— Kapitanie Jack Sparrow, jeśli można. A
teraz zapraszam na pokład mojej Białej Ostrygi. Popłyniemy nią na kraniec
świata, ponad kraniec i ponad znów, gdzie góra to dół. Mam mapę.
— Wolałabym popłynąć do Surrey. I tak
spóźniliśmy się już dostatecznie na Wigilię — zauważyła Lara, odpychając od
siebie Kurtisa, bo w takim momencie nie wypadało, żeby robili coś z jego
staniem. Jack niechętnie pokiwał potakująco głową.
— Do stu beczek krowiego stolca, niech tak
będzie.
Tymczasem w Croft Manor...
— Więc nazywam się Bond. James Bond. I bardzo
lubię Martini. Z cytrynką… taką żółta… małą cytryneczką — James szeptał czułe
słówka i głaskał Solniczkę po dziurkach w nakrętce. Ona, zafascynowana nowym
przyjacielem, wzdychała zauroczona.
Serwetnik patrzył na to załamany. Winston
jako założyciel Organizacji Padniętych-Ale-Żywych (w skrócie OPAŻ) upijał się
mocnym trunkiem też załamany z powodu braku nowych członków. Nagle podszedł do
niego Zip.
— Stary, spoko. Lara zaraz wróci.
— Mam nadzieję, wtedy może nawet dołączy do
OPAŻ-u, hmm...
— Co?
— Nic, nic. A gdzie zgubiłeś Paryża?
— W Paryżu. Paris pojechała do Paryża z
jakimś chorym portierem.
— Chodzi ci o Harrego Pottera?
— Nie. Pojechała z portierem, który miał
padaczkę jelita grubego. Mówiła, że za moment wróci.
— To wiele wyjaśnia — odpowiedział Winston. —
Zaraz... To my mieliśmy przez ten cały czas portiera?
Nagle do pokoju wbiegł Alister. Widać był
bardzo uszczęśliwiony, bo krzyczał…
— Solniczka jest szczęśliwa! Cieszmy się jej
szczęściem!
— Dlaczego jest szczęśliwa? — zainteresował
się Winston.
— Bo znalazła swego wybranka.
— Wiedziałem! — zawołał Zip. — Serwetnik! Co
za szczęściarz! Oni byli sobie przeznaczeni.
— Nie. Ona jest zakochana w Jamesie.
— Rutlandzie?
— Nie, Bondzie…
Nagle ktoś zaczął walić pięścią w drzwi
rezydencji. Zip i Alister zaczęli biec, a może biegnąć nawet w stronę tego,
czym się wchodzi i wychodzi z domu (Lilka chciała uniknąć w tym momencie
powtórzeń, ale nie znała się tak dobrze na synonimach czy tych, no, synchronach),
aby to otworzyć.
— Ja otworzę!
— Nieee.! Jaaaa! — krzyczał Zip, prześcigając
przyjaciela na zakręcie.
— Normalnie jak w Tokio Drifcie —
skomentował Toby, siedząc obok Mustelki i prowadząc z nią bardzo inteligentną
konwersację na temat kolejnej części gry. To właśnie dało mu do myślenia, by
wprowadzić szybkie samochody. Bo motory już były.
Alister biegł szybko, ale Zip był szybszy.
— Jeszcze cię dorwę! — warknął Fletcher
zdeterminowany tak, że aż zaparowały mu szkiełka.
— Ta, mhm, oczywiście. Prędzej przeleci mnie
wielbłąd bezgarbny! — krzyknął kolejny raz Zip.
Alister jednak nie chciał się poddać i
faktycznie, przeskakując na schodach co dziesięć stopni i o mało nie łamiąc
nóg, pierwszy nacisnął klamkę drzwi. W tym samym czasie do pokoju wbiegł wielbłąd,
prowadząc Zipa do przebieralni, aby pośpiewać z nim kolędy.
— Nie! Ja żartowałem! To była taka... ten,
no... metafora z tym wielbłądem, serio! — Zip wyrywał się bezgarbnemu, ale
wielbłąd nie odpuszczał. Wciągnął go na grzbiet i pogalopowali do basenu.
Alister tymczasem otworzył drzwi, do których
wciąż ktoś się dobijał. Był to Karel.
— Dzień dobry. Zostałem zaproszony na
Wigilię, jestem wujkiem Lary.
Alister nie uwierzył, więc zawołał Tobiego.
— Ej, ty! Twórca Tomb Raidera! Znasz go?
Toby przyjrzał się Karelowi.
— Coś tam z nim robili, ale to już było beze
mnie — powiedział wymijająco.
Alister spojrzał na Karela podejrzliwie, ale
ostatecznie wpuścił go do środka. Solniczka miała dobry humor, więc cieszył się
jej szczęściem i pozwalał cieszyć się nim też innym. Kim byłby, gdyby zabronił
i temu tu?
Karel udał się grzecznie tam, gdzie go
skierowano, czyli do stołu. Ponieważ była Wigilia, starał się być miły dla
zakochanych, choć nie znosił zakochanych par. W ogóle nie znosił, bo nie był
kurą, no ale nie przepadał też za tymi niezakochanymi. W związku z
postanowieniem adwentowym, które sumiennie wypełniał, starał się być
szczególnie miłym dla tych, których nienawidził. Czyli praktycznie dla
wszystkich. Uśmiechał się więc sztucznie pod nosem i siedział raczej cicho,
obserwując wszystkich dookoła.
Ostatecznie przybyli spóźnieni na Wigilię
Lara i Kurtis. Przywitali się grzecznie z zebranymi. Karelowi nerwy puściły,
gdy zobaczył, kogo przyprowadzili ze sobą. Mianowicie na widok kapitana Jacka,
Karel zawołał:
— Hej! A ty co tu robisz?!
— Przybyłem na Wigilię, gołąbeczku — odparł
Jack, uśmiechając się szeroko i pokazując wszystkie ubytki w uzębieniu. Zdjął
nawet swój kapelusz, by ukłonić się Karelowi. Widząc, że grzeczność Sparrowa
nie przynosi zamierzonych efektów, Lara zapytała:
— Wujku Joachimie, co się stało? Zasiądźmy
razem przy wigilijnym stole, zapomnijmy na chwilę o wyrządzonych krzywdach.
— Z nim do stołu nie zasiądę! — wydarł się
Karel, ani myśląc już o swoim postanowieniu adwentowym. I cały misterny plan w
piz...
— Ale… co on ci takiego zrobił? — pytała
dalej Lara. Jack stanął za nią, z dala od Karela, i zaczął gestykulować po
swojemu.
— No właśnie! Co ja ci takiego zrobiłem,
hmmm?
— TY MI UKRADŁEŚ PSA!
— Aaa, to o to ci chodzi. Ja go nie ukradłem!
Łaził za mną przez całe trzy filmy!
— Taa, jasne…
— Ale to nie ja!!! To był... — Jack zamyślił
się na moment — Eckhardt!
— Taa, jasne…
— Przestaniesz mówić Taa, jasne?
— Taa, jasne.
— Ale na serio, to nie ja go zabrałem. To był
Eckhardt. I wiem, gdzie ten kundel jest teraz. Jest w ośrodku dla psów. Zwariował
od takich właścicieli jak ty albo ten gościu z włosami o barwie mopa czy nawet
ja, o wyglądzie mopa… to znaczy, on nie był mój. Ja go nie zabrałem! Ale łatwo
go wyciągnąć.
Wtedy Lara…
…podkurzona tą sytuacją postanowiła uspokoić
wszystkich. Bo co oni sobie, kurde, myślą!
— To Wigilia! Uspokójmy się!
Nagle od stołu wstała Mustelka, a za nią stanęła Lilka11.
— Tak! — krzykła Aśka. Lilka za nią machała
rękoma na wszystkie możliwe trzysta dwadzieścia trzy sposoby.
— E… z czego się cieszycie, szlacheckie dziewoje?
— zapytał zacnie Jack. Jack Sparrow. Kapitan Jack Sprarrow Nawet.
— No jak to…? Bo oto jest pomysł na nowy
scenariusz! Kurtis i Lara idą wykraść psa! – wytłumaczyła Mustelka, przy której
(obok, nie za, bo za stała Lilka) stanął Alister.
Znów spakowany, ze słonecznymi (nie, wróć!
przeciwsłonecznymi!) okularami i krótkimi spodenkami na sobie. Pod pachą
trzymał koło ratunkowe. Lilka natychmiast poderwała go do tańca, a kółko,
plecak i okulary poległy na ziemi. Tylko spodnie zostały na swoim miejscu.
— Hurra! Nowi członkowie do organizacji! —
Winston zaczął zbierać wszystkie przedmioty w zastraszająco szybkim tempie.
Wszystkie, poza kółkiem. To obrażone poturlało się w stronę wyjścia.
Komar odpalił. Lara, Kurtis i Karel lecieli
tak nad Anglią. Ten drugi szukał na mapie szpitala dla psów, ta pierwsza
kierowała komarem, a trzeci wrzeszczał.
— No to gdzie jest ten szpital?! Aaaa, co to
za głupi środek transportu!
Po pewnym czasie Kurtis znalazł punkcik, taki
mały punkcik:
Ośrodek dla skrzywionych zwierząt.
Lara uśmiechnęła się, przyspieszając na
północ. Jednak minęły trzy godziny, a ośrodka nie było nigdzie widać. Karel zniecierpliwiony zaproponował:
— O! Tam jest jakaś staruszka. Spytajmy ją o
drogę.
Wtedy nasi bohaterowie zlecieli na ziemie.
Lara spokojnie podeszła do staruszki. Staruszka na jej widok…