7. BEZRĘKA FRAJERKA



Lara i Kurt wrócili do Surrey, oswajając i ujeżdżając jednego z komarów. W drzwiach swojej rezydencji zobaczyli krew. Tak jest, proszę państwa, krew. Ale nie zaschniętą na podłodze. Była ona posegregowana w pięciolitrowe butle, a na nich widniały napisy: AB+, AB-, A+, A-, B+, B-, 0+ i 0-. Usłyszeli kobiecy głos, pytający: 
— Zipuś, a tak właściwie, to czemu jest grupa AB, a nie ma BA?
— Bo nie kocham cię BArdzo, tylko ABsolutnie, Paryżku…

Lara i Kurt weszli do środka. Do domu. No bo gdzie indziej? Może do siebie. Ale z siebie można co najwyżej wyjść. Więc weszli do rezydencji, wychodząc z siebie. Bo tam Zip i Paryż na jego kolanach.
— Co tu robią te butle? — zapytała Lara.
— Stoją.
— A no tak, faktycznie. Głupie pytanie. — I Lara wyminęła ich, i powędrowała dalej, to znaczy wyżej, bo po schodach. Ale bez Kurta, bo Kurt został.
— A wy się tak naprawdę… ty… ją? Ona ciebie? — zapytał nieśmiało.
— Tak.
— A robiliście już… no… wiecie…
Najwyraźniej nie wiedzieli, bo milczeli i tylko się patrzyli
— No… śpiewaliście już razem kolędy w przebieralni?
— A widzisz! Mówiłam ci, że o czymś zapomnieliśmy! — i Paris pobiegła. Do przebieralni. 
A Zip nie.
— Ty nie idziesz? 
— Ja już przecież śpiewałem wcześniej, z wami.
— No tak…
Chwila krępującego milczenia.
— To czy w takim razie, skoro Paryż poszła, to czy... mógłbym usiąść ci na kolanach?
W tym momencie do pokoju wpadł Winston. Z Serwetnikiem.
— Haha! Należymy do stowarzyszenia Padniętych-ale-żywych, A wy nie! HAHA! — I wypadli. Padli, ale przecież żyli, inaczej organizacja nie miałaby sensu i prawa bytu. Tymczasem…

Lara pływała sobie w ubraniu. Tak, w ubraniu. Co, nie mogła? A jak się grało w Ledżendę i Anniwersary, to przecież nie zmieniała ubrania. I teraz też pływała w ubraniu, bo chciała pokazać, że świat jest niezbadany i nie ma granic. Że nie ma żadnych barier pomiędzy tym co normalne, a co nie. A pierwszym krokiem do uświadomienia tego innym było pływanie w basenie, we własnym domu, w ciuchach. 
Oczywiście, Paryż szła na basen, do przebieralni. I ją spotkała.

Lara spojrzała na nią z pogardą. Paryż był w różowym stroju siedmioczęściowym. Miał rękawy, skarpetki, rękawiczki, biustonosz, majtki, kask i dwa ochraniacze na kolanach. Wszystko to w kolorze różowym z dodatkami kwiatuszków.
— Pływasz w stroju? — zapytała zdziwiona Croftówna.
— A ty nie?
— Nie ma barier — odparła wymijająco Lara, wyszła z basenu, wyminęła tak samo jak słowami wymijająco Paris i ruszyła przed siebie.

Tymczasem Zip poczuł się dziwnie, trzymając Kurta na kolanach. Już miał coś powiedzieć, ale no nie zdążył. Bo Lara weszła mokra. Ona weszła, chociaż weszła do domu, wychodząc z siebie, to teraz weszła tam, gdzie była i zobaczyła Kurtisa na kolanach Zipa. Kapało z niej, odkąd zrobiła się mokra i robiła plamy na podłodze.
Zdenerwowała się.
— Kurtis! Ty szowinistyczna świnio! Jak mogłam śpiewać z tobą kolędy w przebieralni, rozmawiając o Edenie, kiedy ty… z nim… nie! — I wybiegła z płaczem z rezydencji. 
Poszła tam, gdzie chodziła, kiedy ostatnio było jej smutno, gdy sprawiła, że Winston padł. Czyli poszła do klubu Emo, aby zaprzyjaźnić się z tymi, którzy ją zrozumieją. A może nie zrozumieją, bo ich też nikt nie rozumie. 
Lara jednak też przypomniała sobie o tym, że aby wejść do klubu, musi wyglądać jak emo. Przypomniała też sobie, że tamten strój był niewygodny i dziwny, ale przypomniała też sobie o tym, jak bardzo jest smutna przez Kurtisa. Już bez żadnych wyrzutów znów stała się emo-Larą jednak bez emo-ciuchów, bo nie ma barier. W klubie spotkała starych znajomych, którzy zajadali ciągnące się, klejące się czerwone żeleczki. Lara… 

...miała Deja Vu. Ze sobą. W towarzystwie. W sumie to jak weszła do klubu, to ono podeszło do niej i zaczęli sobie rozmawiać. I Deja wtedy poszło. A potem zaczęła flirtować z Vu, bo ono zostało. Zaczęli flirtować, ale nie skończyli i w środku też nie byli. I Lara zapomniała o emo-starych-znajomych-zajadających-żelki-i-tnących-się-ż(yl)e[l](t)kami.
— Czemu jesteś smutna?
— Bo mój niedoszły chłopak, niebiegły i nieskakały w sumie też nie... mnie zdradził. Z innym.
— Chwila… To nie jesteś tu przez padniętego Winstona?
— Nie…
— To ja spadam!
I Vu sobie poszło za Deja. I Lara została sama.
Nie… cofnij! Vu spadło! Samo tak powiedziało… przepraszam za zmianę faktów. 

Więc Vu spadło. To może Deja poszło? Więc Deja poszło, Vu spadło, a Lara została. I stała. I postanowiła stać dalej. Jednak nagle przypomniała sobie, że kiedy była emo-Larą, miała przykrą cechę robienia każdej czynności pojedynczo, niczym żelka. A wolała nie przechodzić znowu przez problemy z jednoczesnym leżeniem, oddychaniem, myśleniem, mruganiem. Więc postanowiła, że będzie sobie dalej emo-Larą bez barier, i może nawet wróci do rezydencji. I… porozstrzela wszystko i wszystkich, jak na porządną Larę przystało.
Kiedy wróciła do domu… 

Kurtis nie siedział. Nawet tego nie można było nazwać staniem, leżeniem czy kucaniem. On tarzał się po podłodze w holu, płacząc i wijąc się niczym wąż z epilepsją, apokalipsą i parkinsonem w jednym. Płakał. A o dziwo Zipa nigdzie nie było. Lara postanowiła dalej grać rolę emo-Lary i jak na Larę przystało, nic nie robiła sobie z czyjegoś cierpienia i wyciągnęła pistolet.


Nagle zastała widok, który bardzo ją roztkliwił. Mianowicie Paryż i Zip weszli. I usiedli na fotelu. I siedzieli, nic nie mówili, tylko trzymali się za ręce i patrzyli sobie w oczy.
— Jakie to piękne — powiedziała Lara wzruszona, kompletnie zapominając o planie rozstrzelania. — Takie czyste, nieskalane! — I Croft czym prędzej postanowiła wstąpić do zakonu.  
Bynajmniej nie Lux Veritatis. 

— Laro, kobieto… eee… prawie zakonnico… Co ty wyprawiasz?! — Mustelka wpadła i była wyraźnie niezadowolona.
— Ja? Ja tylko wstępuję do zakonu. Właśnie teraz, o tak.
I Lara zrobiła krok w przód.
— Ale jak wstąpisz do zakonu, to z rozwinięciem twojego wątku miłosnego koniec!
— Zostałam zdradzona, mam złamane serce i chęć mordu w sobie, ale że zobaczyłam rzecz czystą i nieskalaną, postanowiłam…
— Przestań z tą katolicką sieczką!
— Ale Kurt wybrał Zipa, nie mnie.
—  A jak myślisz, dlaczego Kurt tarza się właśnie po podłodze, płacząc, podczas gdy Zip i Paris trzymają się za ręce, tak czyście i nieskalanie?
Lara spojrzała to na Kurtisa, to na nich.
— No, eee… booo… emmm… otworzyło się kontinuum czasoprzestrzennne…?
— Zip nigdy nie zostawiłby Paryża dla Kurtisa! Kurtis też nie chciał ciebie zostawić, tylko chciał spróbować... I teraz ubolewa, że ciebie nie poprosił, że byś go wzięła na kolana! Nie rozumiesz? On cię potrzebuje! Jesteście sobie przeznaczeni! 
W tym momencie Aśka wyciągnęła zza pleców wielki miecz.
— Proszę, weź ten Excalibur, on wskaże ci drogę. Jedź do Nepalu, wsadź ten miecz do podium, otworzy się przejście do Avalonu, tam znajdź matkę. Ona wytłumaczy ci wszystko na temat związku i małżeństwa, i kolęd. Potem wróć do Croft Manoru i pozwól, by wątek miłosny mógł się rozwijać! 
Po tych słowach Lara… 

...zabrała miecz. Spojrzała raz jeszcze na zapłakanego Kurtisa, ale już do niego nie celowała. Uśmiechnęła się i wybiegła ze swojej rezydencji. Wsiadła na komara — nim do Nepalu będzie szybciej. Kiedy była już w Nepalu...

— Ej, chwila! Jestem w Nepalu, ale gdzie ja dokładnie mam lecieć?! MUSTEEEELKAAA!!!
Przybyła Lilka.
—  Wołałam Mustelkę. Nie ciebie.
— Ale ja ci mogę pomóc — stwierdziła eL-I-eL-I-A-eN-A-11-ście.
— No to pomagaj.
— Pomagam.
Minuta ciszy.
— Jakoś nie widzę efektów.
— Ach dobra, nie ważne. Chodź.
I ruszyły przed siebie aż do świątyni. Kiedy już w niej były…

— Lara?! Co ty tu robisz?
Croft zrobiła wielkie, ogromne, monstrualne oczy.
— AMANDA?!
W rzeczy samej, a może nie samej, tylko z przyjaciółmi? Więc w rzeczy z przyjaciółmi to była Amanda. Irytująca przyjaciółka Lary, która aktualnie już nie była jej przyjaciółką. 
— Tak, ja. A ty Lara. A ona?
— Liliana. Liliana 11. Wstrząśnięta, niezmieszana.
— Taa… przeszkadzacie mi w dostaniu się do Avalonu.
— Och, czyżby? — Lara pokazała Amandzie miecz. 
I Amanda wzięła ten miecz. W sumie to go wyrwała Larze. Razem z Lary ręką. Wsadziła Exalibura do podium i otworzył się portal.
— Na razie, frajerki! — I blondyny po chwili nie było. Portal ją zassał. Miecz też. I ręki Lary też nie było. A portal się zamknął.
— Lara… Czy to cie nie boli?
— Nie.
— To dobrze.
— Jasne, że tak! Ale co zrobię? Wyć z bólu nie będę, bo to nic nie da.
— A czy ty, nie wiem, nie powinnaś zaraz umrzeć?
— Z wykrwawienia się? Może.
Croft i Ala stały tak w tej świątyni. Z ręki Lary lała się krew. I lała się… i lała się… 

CDN