5. ROMANSE W PARYŻU


Lara i Kurtis mieli wolne tego popołudnia, ponieważ trzeba było zmienić studio nagraniowe. Byli zdziwieni spokojem Mustelki.
— Jak ja bym chciała żyć w takim niesamowitym spokoju.
— Aż dziwne, nie?
Spojrzeli na siebie. Sobie w oczy.
I tak patrzyli.
Sobie.
W oczy.
O, tak se patrzyli.
— KIEDY JA MAM GENIALNY SCENARIUSZ! Po Edenie wbiega mój piesek, tańczy Czaczę, a potem przychodzą ochroniarze i zaczynają śpiewać Paaaaris for President! A potem wchodzę ja i śpiewam i tańczę! ZOSTAW MNIE! — Z daleka dało się słyszeć rozhisteryzowaną Paryż.
— No dobra, to... wiesz… ja… pójdę może do łazienki — stwierdziła Croft.
— To ja… To ja też.
I oboje pobiegli. Do łazienki.

Alister w tym czasie wędrował po domu. Jak duch. Choć duchem nie był, ale wędrował jak duch. Nie był potrzebny Winstonowi ani Serwetnikowi — sami siebie pilnowali. Byli jak para, a Alister sam. Po drodze minął Zipa prowadzącego Paris do szpitala. Paryż wyła tak, że Fletcherowi zrobiło się ciężko na sercu. Bo też chciałby mieć taką dziewczynę, co będzie dla niego wyła. Czuł się samotny. Poszedł do łazienki. Otworzył drzwi, a tam Lara i Kurtis. Się całowali. Ba! Namiętnie się całowali. 
Bardzo namiętnie. 
W sumie to z taką namięcją, że trudno powiedzieć, jak bardzo namiętną. W sumie to było  to nawet logiczne, no bo jakby Lara nie całowała Kurtisa, to by się okazało, że była zazdrosna o Britney bez powodu. A jeśli byłaby zazdrosna bez powodu, to wszechświat stałby się samoistnym skupiskiem bezużytecznej materii. Ale chyba i tak już taki był. Więc to w sumie kompletne wykroczenie poza wszelkie pojęcie logiki. Alister jednak tylko spuścił głowę i zamknął drzwi. I wędrował dalej — jak ten duch. Po drodze spotkał Lilkę. Ona była pomysłowa. Niezależna. I samotna. 
Bodajże.

Lilka stała na korytarzu i paliła cygaro zawinięte w folii. Trochę jak Dealey w Spadkobiercach, ale jednak ciut mniej, bo w sumie to była cygaretka. W ręku trzymała kartkę. Lilka, nie cygaretka.
— Co to? — zapytał Alister, podchodząc do niej. 
Lilka spojrzała na niego, wyjęła nierozpakowaną cygaretkę z ust i zdjęła z głowy czapeczkę reżysera.
— Nowy scenariusz, który dała mi Mustelka.
— Aha. — Alister podszedł bliżej. Przypomniał sobie widok Lary i Kurtisa w łazience. — No to może… odłóż go na chwilę? — Fletcher przybliżył się jeszcze bardziej. 
Ala spojrzała na niego dziwnie. Poczuła jego dłoń na swoim biodrze.
— Alister, co... co ty robisz?
— No wiesz, jak Lara i Kurt mogą w łazience… może my też…
Ale Lilka już nie słuchała. Odepchnęła Alistera, zakładając z powrotem czapeczkę reżysera. Czapeczka prezentowała się śmiesznie, natomiast powrót na głowę już nie bardzo pasował jej do włosów.
— Czy Kurtis i Lara są w łazience teraz?
— No tak… — przyznał Alister, wciąż próbując nawiązać z Lilką kontakt. Czuł się taki samotny. Jak kontakt wiszący na ścianie bez wtyczki.
 Co oni sobie wyobrażają?! Przecież tamto opowiadanie już się skończyło!
I Lilka wkurzona znów odepchnęła Alistera, który nawiązał kontakt z kontaktem wiszącym w ścianie, który nie miał jeszcze żadnej wtyczki. Lilka zauważyła wtedy, że kontakt bez wtyczki wygląda jak ryjek wmurowanego w ścianę prosiaczka... No mniejsza. Poszła do łazienki, gdzie Kurt i Lara wciąż byli teraz.
  To NIE JEST Sekond Aprołcz!!
I Lilka wygoniła ich z łazienki. 
Kurt i Lara wściekli ubrali się i…  

…pojechali do tej przeklętej Arabii płoszyć komary.

Tymczasem Mustelka widziała, jak Alister podrywał Lilkę i poczuła się tak samo samotna. Taka bez pary. I powędrowała. Gdzieś. 
Kiedy nagle drzwi Croft Manoru otworzyły się, stanął w nich zapomniany przez wszystkich Nikt. Z reklamówką. 
Nie. 
Reklamówka nie była jego dziewczyną. Reklamówkę trzymał w ręce. A w niej były bułki. Mustelka stwierdziła, że Nikt prawdopodobnie też jest samotny, więc rzuciła mu się z wszechogarniającą radością na szyję. Ale Nikt ją strzepnął. Z szyi.
— Jestem z bułkami. 
I poszedł do kuchni.
— Okej, świetnie! Idę pisać pieprzony scenariusz do Od Tejl. Nikt mnie tu nie potrzebuje! — wyszła z przytupem, bo tylko on chciał jej towarzyszyć.

A w jadalni Winston wraz z Serwetnikiem wyprostowali i przybili już wszystkie gwoździe.
— Jakaś nowa propozycja? — zapytał Winston.
— Propozycja czego?
— Wspólnego spędzania czasu?...
— Nie, ja muszę lecieć, mam randkę z Solniczką. — I Serwetnik wyszedł. 
Tak po prostu.
— Ale… ale ja myślałem, że my… my... — Winston był bliski załamania. 
Serwetnik go opuścił i Winston był opuszczony. Jednak mimo że był bliski załamania, nie załamał się. Wiedział, co zrobić.

— ZAŁOŻĘ ORGANIZACJĘ PADNIĘTYCH-ALE-ŻYWYCH! MUAHAHAHAHAHAHAHAHHAHAH! — po tym okrzyknięciu swojego entuzjazmu zmieszanego — nie wstrząśniętego — z triumfem, zamilkł. No bo kto miał być w tej organizacji? 
Tak więc lokajo-kamerdyner-profesjonalny-nie-ona-który-padł-ale-żył-i-założył-organizację-padniętych-ale-żywych siadł na podłodze po turecku, bo nie po arabsku i czekał na wenę twórczą.

A na szpitalnym łóżku leżała Paris. Zip siedział obok. Nie wiedział czemu, ale siedział, choć dawno mógł sobie pójść, bo miał ją tylko odprowadzić. Słuchał jej jednak, bo była bardzo inspirująca. Nie myślała, coś mówiła, coś tam mamrotała... Nie szkodzi.
Paryż postanowiła się zemścić za nieprzyjęcie jej jako scenopisarzystki. I pisała. Scenariusz. Nie. W sumie książkę. A może jednak scenariusz.
Jak rozpętałam III wojnę światową. HA! Zarobię miliony, a Lilianie zrobi się głupio! — Zaczęła skrobać na kartce paznokciem… nie! Długopisem. — I tak oto przyszłam i zaczęłam rozpętywanie, i pisałam, i… pojawiło się dużo króliczków… potem wkroczyłam między nie i krzyknęłam, że rozpętuję trzecią wojnę światową. Potem przyleciał Dzwoneczek i rozpętał tę trzecią wojnę światową…
— Paris… — zaczął Zip.
— Nie mogę. Myślę — odpowiedziała Paris, notując coś w swoim dziele. Nawet nie podniosła wzroku.
— Ale…
— No co?! — fuknęła zdenerwowana na Zipa. Zip jej przeszkadzał, widocznie coś chciał.
— No bo ja… też chcę być w tej książce!

 Nie.
 Nie?
 Nie, bo jej nie napiszę. Bo podobno nie umiem myśleć. 
— Ależ ty myślisz! — zapewnił ją Zip, patrząc jej w oczy. — Jesteś taka mądra i oczytana!
Paris uśmiechnęła się olśniewająco i uwodzicielsko. A właściwie wydawało się jej, że to olśniewająco. A już na pewno nie uwodzicielsko.
— Och, naprawdę? — udała zdziwioną. Oczywiście, kiepsko udała, bo przecież ona się na aktorkę nie pisała. Na scenariuszopisarkę tak, bo tam było słowo scena. A ona lubiła to słowo. A w słowie aktorka nie było słowa scena. Nawet, gdy się zmieniało szyk literek. 
W sumie to w słowie piosenkarka też nie dało się ułożyć słowa scena. Ale Paris całkiem lubiła słowo piosenka. A jeszcze bardziej lubiła słowo różowy. A najbardziej to lubiła słowo…
Zresztą jakie to ma znaczenie, jakie lubiła słowa? To nie miało znaczenia. Właściwie miało, bo by je w swojej książce wykorzystała. O, to słowo wykorzystać też lubiła!
Ale nie miało to znaczenia. Bo gdy patrzyła tak w oczy Zipa, nie czuła się już jak Paris Hilton. Poczuła się jak..

... Jak klawiatura. Chciała, żeby Zip po niej pisał, by razem stworzyli tę powieść. Bo on umiał myśleć lepiej od niej i pisać pewnie też. Przyjrzała mu się badawczo. Ona i on? Razem?
— Napisz o mnie — poprosił.
— Dobrze — szepnęła tak, by Zip musiał się nachylić. — Ale pod jednym warunkiem. 
— Jakim?
— Powiem ci, co napisać, a ty będziesz pisał po mnie… — wciąż szeptała. 
Zip uśmiechnął się szeroko.