8. KLEJ NA WSZELKI WYPADEK



...i lała się… i lała… i polewała. 
Zip pijany zataczał się pod stołem. Paryż stała na nim, to znaczy na stole, nie na Zipie, chociaż pewnie odczuwała obecność Zipa pod stołem, na którym stała.
— Więc chodź, pomaluj mój świat… tam na polu stoi krowa… z twarzą Merlin Monroł!
— Noooc! — Wtórował jej pijany Zip. — Z twarzą Merlin Monroł!
Oboje zaczęli skakać po pokoju, rozwalając wszelaki sprzęt agiede i ertefał. Nagle do środka, bo był na zewnątrz, wszedł Winston z łańcuchami choinkowymi obwieszonymi na całym ciele.
— Pada śnieg, pada śnieg… — nucił. Za nim stał Alister z butelką szampana wstrząśniętego. A za Alisterem stał James Bond z butelką Martini z cytrynką zmieszaną.
— A ty nie powinieneś być teraz na premierze swojego filmu? — zapytał Jamesa Winston.
On spojrzał na siebie, potem na dziadzia, stłukł butelkę, poprawił sobie muszkę, otrzepał sobie marynarkę z nie wiadomo czego i zdziwiony odparł:
— A nie jestem?
— Nie. Jesteś w Surrey. Właśnie mieliśmy ubierać choinkę.
— Aha. No to ja już sobie pójdę. — I wyszedł, odchodząc. Po drodze do drzwi włożył do ręki Alisterowi swoją wizytówkę. — Jak coś, to zadzwoń. — I dalej wychodził, mrugnąwszy jeszcze do Fletchera.
— Ubieramy choinkę? — zapytała Paryż. — Ale nie ma Lary! Kurtis też gdzieś sobie poszedł, Britney spłynęła, spławiliście Bonda, Lilka chyba dalej siedzi w pudle, Mustelka znikła. A może zniknęła. Zaraz… A gdzie jest Serwetnik?
— Poszedł po choinkę! Jak wróci, to ją ubierzemy! — I Zip zaczął tańczyć makarenę, po wielu wcześniejszych próbach szło mu to coraz lepiej. 
Niestety przewrócił się i padł. I stał się jednym z padniętych-ale-żywych. Tymczasem Lara i Lilka 11-ście dalej patrzyły się, jak z Lary ręki, a raczej jej braku lała się krew.

… i lała się, i lała… i polewała. Nagle portal się otworzył. Wyskoczyła z niego Amanda, a Excalibur wyskoczył za nią. I na nim ręka. Ona wyleciała. Bo chciała być oryginalna.
— Nie ma tam nic ciekawego — odparła blondyna. — Tylko wszystko szybciej się rozkłada. — wskazała na rękę Lary. Tą odpadniętą. 
Faktycznie, była szara i przyschnięta. Sama Amanda też tak jakoś poszarzała, a jej oczy były bardziej przekrwione niż zwykle. Zwykle to w ogóle nie były. A jeśli coś jest bardziej niż zero to równe jest zero… no nic, w każdym razie Amanda-szara-z-oczami-przekrwionymi-na-prawdopodobnie-zero sobie poszła. I zostawiła tak Lilkę, Larę, miecz i rękę Lary same.

Larce wylała się cała krew. Była padnięta, ale chyba nieżywa. Biedna Ala nie wiedziała co robić. W sumie bogata też by nie wiedziała. 
Do towarzystwa miała Croft, rękę Croft i duży nóż. Niestety, wszystko było martwą naturą. Jednak po chwili genialny pomysł zaświtał jej w głowie. Chwyciła Excalibura, włożyła do podium i wcisnęła go na siłę. Excalibur przekręcił się i podniosła się obręcz, i otworzył się portal, i Ala w niego wskoczyła. Postanowiła, że skoro Lara nie może wykonać misji, to ona zrobi to za nią.
Po chwili była już w Avalonie. A tam, w rzeczy z przyjaciółmi, było nudno. Szaro, zimno i pachniało stęchlizną. Obok Lilki, która po wyrzucie z portalu powstała niczym super-hero, leżał nóż. Lilka wzięła ten nóż i wyruszyła na poszukiwania matki Lary. 

Miała poważne problemy ze znalezieniem matki Lary, bo nie wiedziała, jak ta kobieta wygląda. Założyła, że była podobna do Lary, ale pewnie starsza... Nikogo takiego nie znalazła, innego też zresztą nie. A może z resztą? Nie, bez reszty, bo nikogo... No właśnie.
Lilka postanowiła z nożem wrócić się po Larę. Po drodze znalazła klej w sztyfcie. Podniosła go i gdy jak zamierzała, wróciła do Lary, użyła kleju na jej ręce. Ręka skleiła się i Croft podziękowała Lilce.
— Działa! — ucieszyła się Lara. — Zgina się nawet w kolanie.
— A nie w łokciu?
— No łokieć to takie rękowe kolano tak jakby, nie? — odparła Lara odkrywczo. 
Dużo ciekawych rzeczy ostatnio odkryła. Sztylet Xiana, Yeti, dinozaury, telepatyczno-telekinetycznego Trenta. Teraz przyszedł czas na łokieć w ręce.
— To teraz możesz sama znaleźć swoją mamę?
— Mogę.
— No to ja spadam, bo mnie wypuścili tylko na godzinną przepustkę.
I Lilka zabrała Larze komara, aby na czas wrócić do więzienia o zaostrzonym rygorze dla niedoszłych pisarek. W sumie kłamała, bo nie spadła, tylko odleciała. Ach, ta niedobra Lilka. 
Lara wzięła nóż, miecz, klej na wszelki wypadek… tfu! Na rzeczy, które powinny być razem, a nie były. Klej do klejenia, nie na wszelki wypadek, choć wzięła go na wypadek wszelki, gdyby spotkała coś jeszcze, co powinno być razem, a nie było. Zastanawiała się, czy dałaby radę na przykład przykleić do siebie Kurtisa. Tak sobie właśnie myślała nad tym kolejnym zadziwiającym odkryciem, chcąc po powrocie od razu przetestować klej na wsze… tfu! Klej w sztyfcie. I ruszyła na poszukiwania swojej matki. Tymczasem Serwetnik wrócił z choinką….

…i postawił ją w salonie. I wszyscy, którzy tam byli, zaczęli ją ubierać. Winston, Zip, Paris i Serwetnik.
— Święta to taki piękny czas… — stwierdziła Paryż melancholijnie. 
Zaczęła nucić Dżingo Bels, choć na szczęście, a może na nieszczęście Zipa, nie była to wcale kolęda. Zip, Winston i Serwetnik dołączyli się. Skoro nie była to kolęda, ani nie byli w przebieralni, nie uznali wcale, że robią coś złego.
— Wiecie, myślę…
— Stop! Ty nie myślisz — przerwał jej Serwetnik. Hipokryta.
— Nie obrażaj mojej dziewczyny! Tylko ja mogę to robić — powiedział Zip. — Paryżku, ty nie myślisz.
— No dobra. Więc, wiecie, że nie myślę, że skoro są święta, a w święta zdarzają się cuda, to może reszta wróci i będziemy wszyscy razem… śpiewać kolędy w przebieralni! — I zaczęła kontynuować nucenie. 
Wszyscy spojrzeli na nią już mniej chętnie, a już na pewno niechętnie na Winstona, który akurat tamtędy przechodził i patrząc na nogi Paryża oznajmił, że jemu pasuje taki plan.  
Nagle grupa ubieraczy choinki usłyszała otwierające się drzwi. W salonie pojawili się Kurtis i Alister.
— Mówiłam? Mówiłam!
— Gdzie byliście? — krzyknął Zip, po czym podbiegł do chłopaków i ich wyściskał. Jego kumple, to mógł ich wyściskać, nie? Jak cytrynkę.
— Łaziłem sobie po świecie, wstąpiłem do emo-Klubu wcale nie dlatego, że jestem samotny, no co wy... No i patrzę, a tam Kurt. To nawet się nie pytałem, czemu tam był, tylko go wziąłem po pachę i wróciliśmy.
— Czemu tam byłeś? — zapytał Winston.
— Bo t-te-ttęsknię zaa Laarąą… — I się rozpłakał.
Alister się rozpłakał. Bo to było wzruszające.
— Nie płacz! Nie w święta! — krzyknęła Paris, podbiegła do Alistera i go przytuliła.
— Ekhm. — Zip nie był zadowolony. Więc Paryż jego też przytuliła. A potem jeszcze Kurta i Serwetnika. Kiedy podszedł dziadziuś Winston, nagle przestała mieć ochotę na tulenie.
— Ale wciąż brakuje paru osób… — stwierdziła po wyściskaniu wszystkich bez Winstona. 
Tymczasem…

— Mama? Mamo, to ja… to Lara!
Matka Lary jednak się nie odwróciła. Znaczy odwróciła się, ale w połowie. Croftównie się to nie spodobało. No bo kto normalny na zawołanie odwraca się o 90 stopni? To nielogiczne i niematematyczne. Ale potem matka Larki odwróciła się o kolejne 90 stopni.
— Nie, nie, nie, nie… — Lara wycelowała w matkę.
Matka szła w jej kierunku. Tylko że to bez sensu, bo po co Lara miałaby celować… Ach. No tak. Jej matka była zombie.
— Moja mama nie żyje… moja mama nie żyje… moja mama umarła dawno temu. Nie jesteś moją matką!
— Jak to nie? A po co, do cholery, stoję w tamtym miejscu od jakichś trzydziestu lat?!
— Ach, więc to jednak ty!
— Zawsze byłaś bystra.
Lara opuściła broń i wyściskała matkę (chyba wszystkim się zachciało soku cytrynowego). Trochę stęchlizną zaleciało. Od matki. Od Lary zresztą też, bo zaczęła się rozkładać. Chociaż nie, ona już w sumie była rozłożona. Nie, nie na łopatki. Po prostu trochę zgniła.
— Przybywasz, żeby mnie uratować — Amelia bardziej stwierdziła niż zapytała.
— Nie.
— Jak to?
— Nie, przybyłam tu z polecenia niejakiej Mustelki. Muszę dowiedzieć się wszystkiego o związku i o małżeństwie, i w ogóle, i podobno ty mi wszystko wytłumaczysz.
— No… no dobrze. Ale to trochę zajmie.
Usiadły sobie na ziemi, po turecku. Matka Lary zaczęła opowiadać…

— Jak miło, że też przyszliście! — stwierdziła Paryż, widząc przed sobą Bonda i Britney. Razem. Jako parę. Słodkie. — Jest nas coraz więcej… Zip!
— Tak, różowy Paryżku?
— Nakrywaj do stołu!
I Zip nakrył do stołu. A jak nakrył, to postawił Serwetnika. I Serwetnik o dziwo cierpliwie tam siedział wraz ze wszystkimi swoimi serwetkami… ach, ten Serwetnik, takie miał powodzenie. Na dodatek tak przed wszystkimi, na stole. Nagle rozległo się pukanie do ściany. Bo nie do drzwi.
— Ja otworzę! — krzyknął Winston i poszedł otworzyć drzwi, chociaż pukano w ścianę.
— Witaj! — Toby Gard radośnie wkroczył do środka.
— Hej, stop, stop! A przepustka?
— Hę?
— No przepustka.
— Jaka przepustka? Jestem ojcem Lary Croft.
— Ojcem? Richard Croft?! Ale ty nie żyjesz! — Po chwili na twarzy lokaja pojawił się podstępny uśmiech. — Wstąpisz do Padniętych-ale-żywych?
— Jestem Toby Gard. Wymyśliłem Larę.
— Aha! To dawaj przepustkę.
— Nie mam.
— To do widzenia. — I Winston zamknął drzwi.
— Winston, czekaj! — Podbiegła Paryż. — Niech wejdzie! Im więcej nas, tym weselej.
— Dobra… — kamerdyner niechętnie wpuścił Tobiego żywego. — Masz szczęście, że jest z nami Różowy Plastik — szepł.
Nie był miły dla Paryża ani dla jej nóg, odkąd nie chciała go wycisnąć jak cytrynki. A Toby wszedł. I poszedł tam, gdzie był stół. A tam już wszyscy siedzieli. Wszyscy, którzy byli.

— I tak właśnie powstają dzieci. Koniec.
— Wspaniała opowieść! — Larka była zachwycona. I teraz wiedziała więcej. I teraz mogła się związać z Kurtem. I mieć dzieci. I żyć długo i szczęśliwie.
— To co, zabierzesz mnie teraz stąd?
— Nie.
— Czemu?
— Bo ty tego nie przeżyjesz.
— Ty też nie.
— Ja?
— Nie widzisz? Jesteś już zombie. To był mój plan! Mhahahaw!
— Co?! Chciałaś mnie zamienić w zombie?!
— Nie. Po prostu miałam ochotę na trochę dramatyzmu. Długo się nudziłam tu sama.
— Aha. Ale ojej, faktycznie, ja też się rozpadnę, nie przeżyję... Nie będę z Kurtem, nie będę mieć dzieci i nie będę żyć długo i szczęśliwie!
— Ale przynajmniej będziemy razem!
— Też mi pocieszenie.
Nagle wbiegła Mustelka.
— Lara! Musimy uciekać!
— Za późno, już się zamieniłam w zombie.
— Ale jak wrócisz, to nie będziesz już zombie!
— Skąd wiesz?
— Bo już w to grałam! Więc jak wrócisz, to możesz umrzeć albo odzyskać dawny wygląd, to zależy od gracza. To znaczy tutaj akurat, to od autorów, a więc trochę ode mnie...
— Chcesz powiedzieć, że to wszystko co się tu działo przez cały czas… NIE ISTNIEJE?! — W oczach Larki pojawiły się łzy. Bardzo chciała być teraz w emo-klubie. Który prawdopodobnie nawet nigdy nie istniał.
— Zapomnij, co mówiłam. Wracamy!
— A ja? — krzyknęła Amelia.
— Ty zostajesz. Czekasz na Larę z Anderłorldu.
— Co? To ja mam… Ejj… Ile ja mam córek?
Ale Lara Larowata i Aśka wybiegły. Pobiegły do portalu.

— Nie płacz! Proszę, nie płacz! — Paris próbowała pocieszyć Kurta.
— Ale… ja… tęsknięęę… za Larąą…
Nagle drzwi po raz kolejny otworzyły się z hukiem. Do środka wpadła jak burza Lilka.
— Ludzie! Zwolnili mnie warunkowo! Ejj… A jemu co?
— Tęskni za Larą — skomentował ironicznie, cynicznie i sarkastycznie Serwetnik. Choć w ogóle to tak nie brzmiało. A może Lilka tego nie poznała, bo przecież nie miała doświadczenia w wyrażeniach cynicznych i sarkastycznych, choć mówią, że to synonimy.
— A ja się zastanawiam, gdzie jest Mustelka…

Wypadły. Z portalu. A z nimi Excalibur. A klej został. Dla Amelii na pamiątkę.
— Żyjesz? — spytała Mustelka.
— Żyję. A ty żyjesz?
— Żyję. Autorzy są dla nas bardzo wyrozumiali.
— No to wracamy do Croft Manoru!
No i zaczęły wracać, przeprowadzając eksperyment, czy zdążą do pierwszej gwiazdki być w Brytanii. Z Nepalu trochę się szło, no ale Lara lubiła wyzwania.

CDN